Dzisiaj ten utwór nabiera dla mnie całkiem innego wymiaru, niż 30 lat temu, gdy usłyszałam go po raz pierwszy. Mogę powiedzieć, że dorastałam z tym utworem, a on dorastał wraz ze mną… Teraz już całkiem dorosłam…The child is gone, the dream is gone… i wsłuchuję się na nowo.
Oto czym się karmię. To jest mój pokarm dla duszy…
Jeszcze zapomniany a genialny duet szalonego rockmana Roberta Planta z pieśniarką blue- grassową Alisson Krauss. Jakże oni pod siebie podchodzą, co za magia, porozumienie… Przemyka mi przez myśli, że tak właśnie może wyglądać porozumienie dusz… Dzisiaj, kiedy tyle zastanawiam się nad rolą oparcia społecznego i potrzebie wspólnoty, przynależności, wymiany, aby żyć w zgodzie ze sobą i ze światem, aby nie zwariować, nie zerwać więzi z innymi ludźmi… jakże to ważne.
„Black dog” jest perełką wśród pereł!!! „, a „Nothing” bardzo mocne i długo szumi w głowie…
Codzienność rozgościła się u mnie na dobre. Na topie moich zainteresowań minionego tygodnia, był stan zdrowia mojego męża, który gwałtownie uległ załamaniu pewnej ciągnącej chłodem po kostkach nocy. Na szczęście sytuację udało się ustabilizować, ale co nałykałam się strachu, to moje.
Czuję, jakbym wpadła w sidła codzienności, która wyszczerzyła do mnie swe żółte, krzywe zęby. Całą sobotę sprzątałam zaległe kąty w mieszkaniu i nawet umyłam 3 okna, co wyraźnie wpłynęło na podwyższenie mojej samooceny. Ponadto rozwijałam się kulinarnie w postaci pieczonego kurczaka w curry i tymianku oraz pasztetu z cukinii i lecza, tradycyjnie, weekendowo. W niedzielę niespodziewane odwiedziny ojca, który komunikuje się pisząc na małych, poręcznych notesikach. Doszedł już do niezłej kondycji po usunięciu krtani, na tyle, że może prowadzić samochód. Wysiada z niego z dumną miną na mój widok. Pręży się do słońca. Na szyi apaszka przykrywająca rurkę. Denerwuje się, gdy nie odgaduję, co ma na myśli, macha rękami, gdy źle odczytuję jego kościste pismo. Krztusi się od namiaru emocji i śliny. Jego towarzyszka Helen ujmuje mnie swą niesamowitą świadomą łagodnością. Podziwiam jej akceptację dla zachodzących wydarzeń. Staram się jak mogę zachowywać rodzinnie, stosownie do sytuacji, ale koszty emocjonalne są ogromne.
Moja matka, będąca byłą żoną mojego ojca, tak się cieszy na widok gości, że leci całować się z Helen… A dla mnie to już zbyt wiele. Trudno mi się odnaleźć w tej poplątanej rzeczywistości. Te zawiłości komunikacyjne, konieczność natychmiastowych reakcji, powoduje, że czuję się jak w interwencji kryzysowej, w samym środku wydarzeń… Under pressure… Uświadamiam sobie, że nie lubię być w centrum wydarzeń. Jestem tak wyczerpana, że resztę niedzieli dochodzę do siebie, co mi się nie udaje w pełni. Przypominam sobie o Niemenie i odreagowuję słuchając tych znanych a także dotychczas nie słyszanych wykonań… Przeglądam wywiady, reportaże, edukuję się. Wciąż mam w sobie dużo frajdy z odkrywania muzyki!!! Pamiętam o tych wszystkich straconych latach, ku przestrodze, kiedy stałam się głucha na muzykę. Od ok. 2 lat nastąpił przełom i znowu zaczęłam słyszeć i doświadczać dźwięków, dzięki Bogu.
O efekcie mych niedzielnych poszukiwań możecie się przekonać zaglądając na mój drugi blog:
A ku pokrzepieniu, wyszperałam roboczą wersję, czy też zapis z próby „Pod presją” Annie Lennox z Davidem Bowie. Mnie ten teledysk wprawił w świetny nastrój, bo nie ma nic radośniejszego, jak cieszyć się muzyką… w tle podśpiewuje nawet 1/2 duetu „Wham”, kto pamięta, kto?
I przyszedł deszcz… po miesiącu chyba. Od rana niebo zasnute chmurami, jesiennie, chłodno, cudownie! Wczoraj trzeba było podlać nawet cukinie!!! /pierwszy raz w życiu/ I ciotunia Lonia zadzwoniła, że czuje się lepiej, po zmianie leków /porwała się nawet na umycie okna/. I w pracy jakoś znośnie, jak nie w pracy. I domownicy jacyś wyciszeni, bezkonfliktowi… To taki rodzaj codzienności, który przynosi wytchnienie i zakotwicza po jasnej stronie życia.
Nawet codzienne podlewanie roślin daje znikome skutki. W mieście trawa ma kolor rudawo- brunatny od spalenia słońcem. Cebulkę czosnkową wykopaliśmy do koszyka, aby nie wyschła na słońcu.
Najlepiej trzyma się kolorowa sałata, wysiana na drugi zbiór
Pamiętam, że to był wyjątkowo upalny dzień. Gdy do domu wróciłam rozpuszczona do połowy, wymięta i zgorszona poczynaniami sierpnia, zastałam na kredensie bukiet żółtych kwiatów pomyślany przez mojego męża.
Potem co prawda, nie za długo, uroczy klimat prysł, przez nieopatrznie wypowiedziane zdanie, w intencji żartu wg mojego męża, a przeze mnie odebrane serio -serio. To była ta sytuacja, która posłużyła mi jako poletko doświadczalne i materiał do pracy nad odpowiedzialnością za swoje uczucia. Przekonałam się bardzo namacalnie, że jak się uprę na coś, niezależnie w jakiej kategorii: rzeczy, pomysłu, czy uczucia, to osiągam to. Moja determinacja i upór w dążeniu do celu są nieprawdopodobne. Zastanawiam się czemu aż tak pozwoliłam rozlać się we mnie żalowi. Widocznie potrzebowałam go doczuć, poprzyglądać się pod różnymi kątami nachyleń. Tak, teraz wiem, że dzięki temu dokończyłam i domknęłam pewien proces. Już wiem jak to jest i mogę iść dalej.
Moje wakacyjne podróże są stąd – dotąd. I choć czasem miałam wrażenie, że prowadzą mnie donikąd, to okazywało się, że jednak gdzieś. Podróżuję tego roku dużo i namiętnie. Zwiedziłam już wszystkie arterie żylne w okolicy. Wydeptałam swoimi szybkimi stopami większość chodników, a szczególnie tych zacienionych. Byłam w takich miejscach, o jakich nie śniło się filozofom. Jestem głęboko przekonana, że dotarłam do miejsca, w którym spotykają się uczucia z potrzebami. Poznaję to po charakterystycznym przepływie energii w pewnym odcinku kręgosłupa. Próbuję posługiwać się tym zapomnianym językiem ludzkości z różnym skutkiem. Niestety często widzę w oczach innych popłoch i zdziwienie. Nie są jeszcze gotowi na taką komunikację.
Najcenniejszą pamiątką z tegorocznych wojaży jest odkrycie, że to ja jestem odpowiedzialna za swoje uczucia. Miałam okazję przetrenować ten proces na swojej żywej, ba! świadomej tkance! Sukces upatruję w tym, że to zauważyłam! To było mocne doświadczenie, które z impetem wpadło w moją świadomość i wciąż we mnie pracuje. Dlatego przypisuję mu tak dużą wagę rozwojową.
W takich momentach słyszę pytanie Evy Rambali, trenerki NVC: „What can you do now?” Spokój i opanowanie… powiedziałabym jeszcze uważność, z jakimi zadawała nam to pytanie, uwiodły mnie. Trafiły w samo sedno. Stały się wskazówką w chwilach takich jak ta.
Co mogę zrobić teraz, mój Boże, co mogę zrobić teraz, myślę gorączkowo. Po co myślę i po co gorączkowo. Najważniejsze- to złapać kontakt ze sobą, z tym miejscem, które na pewno poznam, gdy się w nim znajdę. Spokojnie. Bez pośpiechu i oddechu powinności na karku. Przypomina mi się przypowieść Alicji o procesie przepoczwarzania się na przykładzie motyla i jestem już zupełnie spokojna o siebie, o swój czas i moje miejsce w nim.
Rady dla siebie:
– nie gnać, nie spieszyć się
– generować z siebie więcej spokoju i cierpliwości
Opowieści świerszczy towarzyszą mi przez tegoroczne upalne lato. Te niepozorne z wyglądu żyjątka, niestrudzone w swej konsekwencji, snuły swe pieśni zapalczywie i nieprzerwanie. Były świadkami mych wewnętrznych monologów i rozterek. Tworzyły tło dla wojaży po myślach i uczuciach. Dodawały energii, gdy traciłam siły. Naturalnie przywoływały do tu i teraz, gdy zbyt daleko odbiegłam w swych rozterkach duszy. Ich cykanie koiło moje rozgotowane nerwy. Dawało poczucie ciągłości i bezpieczeństwa.
Ale dzisiaj ich nie słyszę. Spłoszył je poranny skąpy deszcz, co spadł na wymęczone duchotą rośliny. Może suszą swe dziurki w ziemi, gdzie mają schronienie.
Upał z dnia na dzień bije rekordy. Dzisiaj do 38 stopni w cieniu, na słońcu grubo ponad 50… W pracy kolejny dzień remontu… huk wiertarek sprawia, że głuchnę na parę minut… nie wiem co lepsze: kurz, hałas i biurowy gorąc, czy palące otwarte słońce i żar trotuarów parzący w stopy. Przemieszczam się od lipy do lipy, w kapeluszu, którego dzisiaj zapomniałam zabrać do miasta, z butelką wody pod pachą, która po chwili staje się gorąca, nadająca się jedynie do opłukania dłoni po zaklejonych klamkach… Czekamy na deszcz, który napoi spragnione rośliny. Chłopaki podlewają codziennie ogródek, a głównie pomidory, sałatę i rzodkiewkę, ale to tylko namiastka po tylu dniach tak wysokich temperatur. Czwarty dzień w tym tygodniu zasypiam po obiedzie na 2 godziny /jak się da/ przy wiatraku, Tak sobie radzę z trudami dnia codziennego. Jutro już piątek. Ciekawe, czy też będę potrzebowała regeneracji poprzez sen. Czy może usmażę kosteczki cukinii obtoczone w bułce i przyprawie do gyrosa?
Ochłodą może być ten surrealistyczny obraz Rafała Olbińskiego…