Wstałam ze świadomością, że jest po piątej- dobry czas jak na niedzielę. Tymczasem w związku z przesunięciem czasu jest o godzinę wcześniej. Co zrobię z tą darowaną, zachachmęconą godziną ? Podaruję ją sobie. Spędzę w swojej książce porządkując wydarzenia z codzienności i swoje do nich nastawienie. Potrzebuję tej higieny psychicznej. Cieszę się tym bardziej z takiej możliwości, gdyż postanowiłam dopracować rano scenariusz warsztatu zgodnie z ustaleniami z A. Dzisiejszy ranek jest jedynym czasem, kiedy mogę tym spokojnie się zająć, aby zdążyć przesłać materiał zgodnie z umową do końca tygodnia. W dalszej części dnia będę udzielać się rodzinnie, jako że Młody ma urodziny i przyjedzie parę osób. Wczoraj byliśmy na urodzinowych zakupach w strugach zimnego deszczu.
Wczoraj rano spadł pierwszy śnieg, zbyt pochopnie, więc wzbudził tylko moją niechęć. Litości, jest jeszcze październik!!! Chciałabym nacieszyć się suchymi, bajecznie pokolorowanymi liśćmi klonów! Poobserwować połączenia wysnute z babiego lata! Spotkać nieoczekiwaną pieczarkę na swej drodze! Pochodzić w ręcznie szytych z cienkiej skóry czerwonych trzewiczkach! Pragnę wysuszyć swą mokrą i zziębniętą duszę na suchym słońcu! Potrzebuję światła i umiarkowanego ciepła do wzrostu /wystarczą 12-22 st. C/!
Martwię się, bo nie zdążyłam wygrabić wszystkich liści spod kasztanów i szkodniki przezimują rdzawiąc je i trzebiąc w następnym roku. Szkoda, że kozy nie połasiły się na te liście, pożerając same kasztany! Opychały się nimi aż do rozdęcia brzuchów. Patrzyłam z niepokojem jak wieczorami ledwo toczą się do obory. Na szczęście obyło się bez sensacji. Mleko było takie jak zawsze białe i smaczne, bynajmniej nie kasztanowe.
Wczoraj wysłałam w świat swoje marzenia. Jestem z siebie dumna, że potrafiłam tak jasno określić czego chcę! Przyszło mi to z zadziwiającą łatwością. Po wielu latach „bujania w obłokach”, w oderwaniu od materialnej rzeczywistości… poczułam, że potrzebuję zadbać o sferę finansową. Dotarłam do takiego miejsca w swych poszukiwaniach i wymiany ze światem, że nie dam rady podążać dalej tylko na energii psychicznej. Przyszła pora na policzalne konkrety, na znalezienie innych źródeł zasilania niż dotychczas.
Dzisiaj wysyłam w świat kolejne pragnienia i postulaty, czekając na informację zwrotną.
Zbliża się 1 listopada, zupełnie niepotrzebny dla mnie dzień. Będę się katować przymusową wycieczką w tym dniu na cmentarz. Przecież dbam nieustannie o swych najbliższych obecnych i odeszłych najlepiej jak mogę. Nie ma godziny, w której bym nie myślała o Monday. To dla mnie trudny czas, związany z rozdrapywaniem ran, które wydaje mi się dość wywietrzyłam, a teraz chciałabym już aby się zabliźniały. Tymczasem całe to zamieszanie z dniem wszystkich świętych, takie okazjonalne i pod przymusem, powoduje nie dość że mój opór i bunt, to falę zupełnie bezsensownego i niepotrzebnego cierpienia. Po co to komu i na co? Wiem, że nie przeciwstawię się tradycji, bo z mojego otoczenia NIKT POZA MOIM MĘŻEM tego nie pojmie i nie zaakceptuje. Zaczęłam doceniać dopiero całkiem niedawno ten aspekt łączący mnie z moim mężem.
Z darowanej jednej godziny niepostrzeżenie zrobiły się dwie. Pomiędzy siedzeniem w książce zjadłam jajecznicę na szynce, wypiłam kubas kawy z mlekiem, a teraz popijam rozgrzewającą herbatkę zimową Bastek/polecam!/ rozgryzając wrzucone do niej ingrediencje. Z intencją ku sałatce wstawiłam wodę na makaron, po odsadzeniu którego ugotuję w niej jajka.
Czuję, że złapałam na tyle dość kontaktu ze sobą, że mogę zająć się powoli modyfikacją scenariusza.
Zrobiło się jasno i znowu pada śnieg, właściwie śnieżek, więc nie stanowi już większego zagrożenia. To będzie dobry dzień. Jeszcze tylko pospieszny uśmiech do lustra. Katia