Przecież nie mam nic do stracenia – pomyślałam dziś po drugim przebudzeniu i zostawiłam tę myśl, aby jej się przyjrzeć. Teraz podpełzuje blisko jak łaskawa suczka Frydka i dopomina się o uwagę. Jak to jest, gdy się nie ma nic do stracenia? Czy jest tego tak mało, że nie żal, czy wręcz przeciwnie? Dużo, ale podejmuje się takie ryzyko? Jak to jest, gdy wykluwa się decyzja jak barwny motyl, po długim czasie przepoczwarzania, że teraz, właśnie teraz będę robić właśnie tak, a nie inaczej? Wokół takich dylematów dzieje się moja codzienność. Jak zwykle przetykana z muzyką. Taką, Siaką, Owaką. Watek-osnowa, wątek-osnowa. Tkam ten kilim codzienności złożony z obudzeń, przebudzeń i uśnięć. Muzyka gruntuje mnie w rzeczywistości. Nawet wtedy, gdy dzięki niej frunę pół metra nad ziemią. Ostatnie moje odkrycia: Ninet Tayeb, doceniona już przez samego Stevena Wilsona. Najpierw w swym rodzimym języku, potem jej wcielenie w Hallelujah Cohena, obnażające wszelką intymność.
Katia